Góry Małe i Duże - ze Śnieżnika w Himalaje
   
  Góry Małe i Duże - ze Śnieżnika w Himalaje
  Chan Tengri 2000
 





 

Khan Tengri 2000, czyli dwa tygodnie z życia kobiety
 
 
06. 08. niedziela, 2.30
Nasz IŁ 86 ląduje w Ałma-Acie. Pilot dostaje zasłużone brawa. Oddycham z ulgą. Pasażerów żegnają obrażone i zdumiewająco brzydkie stewardesy rosyjskich linii lotniczych. Przy wyjsciu z dworca czeka podpity facet - Żenia, z kartką „Asia Tourist”. Na parkingu jest już spora grupa climbersów. Pakujemy się do autobusu i jedziemy do hotelu „Ałma-Ata”, którego czasy świetności przypadały pewnie na lata 70-te. W nocy w jednoosobowych pokojach rozbrzmiewają dźwięki telefonów, a damskie głosy proponują towarzystwo, o ile oczywiście słuchawkę podnosi mężczyzna. Rano szwedzki, a właściwie kazachski stół. Dużo dziwnych, smażonych warzyw, które znajomym Amerykanom „nie wchodzą”. Później wizyta w Agencji, dopełnienie formalności i „w miasto”. W południe siedząc pod parasolami Algidy zjadamy typowy kazachski obiad: stek z frytkami, podany przez kelnerów w czarnych kamizelkach, takichż spodniach i białych koszulach (strój ludowy z okolic Ałma-Aty). Pijemy piwo i Colę. Zwiedzamy dalej. Pod pomnikiem „Ku Czci” na przeciw parlamentu świeżo zaobrączkowane pary składają ślubne wiązanki. Za każdym razem z pobliskich krzaków wychodzi para wystrojona na ludowo z białym gołębiem w klatce. Zwracają się do pana młodego, czy pozwoli aby panna młoda wypuściła ptaka na szczęście. Pozwolenie kosztuje 40 $ (dobra miesięczna pensja inżyniera). Żaden z kolejnych panów młodych nie odmawia. Gołąb robi rundę honorową i wraca w krzaki, a my idziemy do muzeum narodowego o kształcie ogromnej stylizowanej jurty. Parter jest tradycyjny: trochę prehistorii, trochę historii. Najsmaczniejsza jest góra: sceny z życia prezydenta, jego stroje galowe, ulubione przedmioty, portrety. Pachnie Kim Ir Senem. Jedziemy na zielony bazar. Nareszcie Azja. Przeciskamy się przez wąskie przejścia między straganami. Nie ma chwili aby ktoś nie chciał nam czegoś sprzedać. Kupujemy trochę owoców i wracamy do hotelu.
07.08. poniedziałek
O 9.30 mamy odjeżdżać. Czekamy. O 11-tej zjawia się Lonia z Agencji. Drzwi od samochodu „Gazela” (kopia Mercedesa busa) nie chcą się otworzyć. Po dłuższej walce kierowca wygrywa i możemy jechać. Pod Agencją przesiadamy się do autobusu GAZ, który wzbudza moje, jak się wkrótce okaże, słuszne obawy. Po godzinie przychodzą pozostali - Rosjanie i możemy ruszać. Auto nie ma jednej szyby, jednej wycieraczki, hamulca ręcznego. Ma natomiast nożny na 3 razy i resztki sprzęgła. Na miejsce mamy dotrzeć w ciągu 6-7 godzin. Póki przez kilke godzin jedziemy po płaskim jest O.K. Kłopoty zaczynają się w górach. W chłodnicy gotuje się, auto słabnie. Dochodzi do tego, że zatrzymujemy się co 500, a nawet co 200 m. Kierowca z Rosjanami wymyślają coraz to nowe patenty z butelek po Coli, drutu i sznurka. Czas leci. Mijamy 3 pasma górskie przedzielone ogromnymi równinami. Zbliżamy się do burzy. Pioruny walą wokół, dach auta przecieka, mamy tylko jeden słaby reflektor. Jeden z Rosjan trzyma w wybitym oknie płachtę. Jest jednak i pozytywny efekt burzy - auto lepiej jedzie. O 23.10 docieramy do Bajankolu - posterunku wojskowego. Długie sprawdzanie papierów (wjeżdżamy do strefy militarnej) i dalej w drogę. Po 30 min. docieramy do bazy.
08.08. wtorek
Cały dzień spędzamy w Akkolu (2300 m). Prawdziwa alpinistyczna baza: równo poustawiane namioty uczestników, punkt medyczny, lądowisko helikopterów, bania (sauna) w dostawczym samochodzie zaparkowanym koło strumienia, radiowęzeł, jadalnia w olbrzymim hangarze, a w niej 3 razy dziennie posiłki podane pod nos przez obsługę. Żadnego gotowania, żadnego zmywania - luksus.
09.08. środa
Rano obsługa oznajmia, że dzisiaj lecimy do bazy na Inylczeku (4100 m). Nie boję się lotu tylko rzygania. Maszyna wygląda tak sobie, a pilot mógłby śmiało paść okoliczne stada baranów. W środku po jednej stronie drewniana ławka dla sahibów, a po drugiej skrzynki, plecaki, worki kartofli, baranie ścierwo, cebula. Odpalamy. Maszyna drżąc i dygocząc unosi się z trudem. Nabieramy wysokości. Zbliżamy się do ośnieżonych szczytów. Ledwo, ledwo przelatujemy nad Przełęczą „11-tą”. Nad Inylczekiem robimy 2-3 kółka i lądujemy. Zajmujemy swoje namioty i rozpoczynamy życie bazowe. Tu też jest jadalnia z trzema posiłkami i obsługą. Bosko. Wieczorem Jankesi przynoszą laptopa z DVD i oglądamy „Mastrixa”.
10.08. czwartek
W nocy trochę dusi mnie wysokość. Nad ranem zaczyna sypać. Mięliśmy iść do jedynki (4800 m), ale nie ma szans. Przez cały dzień spada ok. 1 m ciężkiego śniegu. Kuchnia kazachska wywiera na mnie „niezatarte wrażenie”.
11.08. piątek
Rano jeszcze trochę sypie. Potem taktyczne czekanie aby wszystko co ma spaść spadło, a szlak został przetarty. Po gołym, wytopionym lodowcu sprzed dwóch dni zostaje tylko wspomnienia.
12.08. sobota
Ok 10.30 wychodzimy „na lekko” do jedynki (4800 m). Po godzinie jesteśmy pod ścianą. Mijamy się o włos z helikopterem zabierającym ciało Niemca, który zginął 3 dni temu. Dobrze, że nie wyszliśmy wcześniej. Ubieramy raki i startujemy w górę. Jest ciepło. Dochodzimy do poręczówek. Przypominają bardziej stare sznury do prania niż liny. O 14-tej jesteśmy w obozie. Znajomi Rosjanie proponują czaj. Fotografujemy, filmujemy i w dół. W ciągu godziny znowu jesteśmy pod ścianą. Wieczorem w bazie Jankesi puszczają „Titanika”.
13.08. niedziela
Dzień bazowy. Pranie, porządki, pisanie, czytanie. Wieczorem zaczyna sypać.
14.08. poniedziałek
Nigdzie nie wychodzimy. Pada jednostajnie i beznadziejnie. Wieczorem krótkie przejaśnienie daje szansę na zrobienie prawdziwie górskich fotografii. Przez całą noc wiatr szarpie namiotem i nie daje spać. Pomaga mu w tym wypita wieczorem kawa.
15.08. wtorek
Rano jestem wykończona. Po śniadaniu przestaje wiać i robi się lampa. Znowu czekamy, aż się zrobią warunki, a schodzący z góry przetorują.
16.08. środa
Mamy dzisiaj wyjść do jedynki (4800 m), później do dwójki (5600 m) i ew. do trójki (5900 m) na lekko. Pakuję jedzenie na trzy dni. Wychodzimy o 11.30. Po niecałych trzech godzinach jesteśmy w jedynce. Gotujemy, jemy, pijemy do oporu. Obok osiedla się dziwnie chodząca „sąsiadka”. Potem dowiaduję się, że ma obcięte wszystkie palce w stopach. Późnym popołudniem dochodzi do obozu dosyć młody jegomość o wschodnich rysach i wyglądzie pierwszego sekretarza. Niesie mały plecaczek. Obok idzie jego „wielbłąd” z worem-potworem. Obydwaj zrzucają plecaki, zamieniają się miejscami. Sekretarz podaje „wielbłądowi” aparat, a sam w zwycięskiej pozie opiera się o jego wór, nie próbując go nawet ruszyć z miejsca. Szukam spokojnego miejsca na „dziurkę w śniegu”, co jest trudne, bo Rosjanie z nieukrywanym zainteresowaniem podglądają. Gdy już je znajduję, rozbijają się na nim Hiszpanie. Muszę szukać dalej.
17.08. czwartek
Rano pierwszy wychodzi sekretarz, potem sąsiadka, My zwijamy graty i ruszamy ok. 12-tej jako ostatni. Wyprzedzamy Szwajcarów, (wkrótce na pierwszej trudnej ściance rezygnują), Rosjanina, który w bazie zawsze chodzi w garniturowych spodniach, a na koniec „sąsiadkę”. Mijamy „wielbłąda" sprowadzającego swojego „sekretarza”. Po kolejnym trudnym odcinku i mniej więcej 1/3 drogi załamuje się pogoda. Ubieramy się ciepło i zaczynamy walczyć na iluzorycznych poręczówkach. W zamieci i śnieżycy dochodzimy o 16.40 do dwójki (5600 m ). Znajomi Amerykanie, Thor i „NBA-ej” (z racji 2-metrowego wzrostu) podają nam jakieś gorące, różowe, wysokoenergetyczne paskudztwo. Wieczorem zaczynamy liczyć dni. Dochodzimy do wniosku, że jeżeli załamie się pogoda, nie będziemy mieli czasu na drugi atak. Jutro na pewno skończy nam się gaz. Całą noc pada. Wiatr szarpie namiotem. Nie mogę spać, brakuje aklimatyzacji, a organizm „zapomina” oddychać.
18.08. piątek
Chwila przejaśnienia daje nadzieję na wyjście,ale zaraz wszystko wraca do normy. Wieje i pada. Udaje mi się pożyczyć maszynkę benzynową i litr paliwa!!! To przesądza decyzję o ataku. Wieczorem, jak zwykle, pół kubka wody do kąpieli.
19.08. sobota
Lampa totalna. Prawie wszyscy wybierają się do trójki. Władimir Karatajew (po Evereście bez palców u rąk i nóg) skacze na paraglajcie z miejsca zwanego kosmodromem. Po chwili jest w bazie. Znowu jako jedni z ostatnich (i tak już zostanie) wychodzimy w górę. Na słabych poręczówkach mijamy ludzi, którzy niedawno byli na szczycie. Chwila rozmowy, gratulacje i dalej każdy w swoją stronę. Po ostatniej kruchej i trudnej ściance pogoda się psuje, a ja słabnę. Ledwo dochodzę do szczytu Czapajewa (6100 m), 200 m niżej widać obóz trzeci. Dochodzimy tam w końcu i zajmujemy miejsca w jednej z dwóch śnieżnych jam (każda na ok. 10 osób). Pakuję się do śpiwora. Powoli dochodzę do siebie. Czarno widzę jutrzejszy atak. Nie możemy odpalić naszej maszynki benzynowej. Amerykanie walczą ze swoim SMR-em. Pod koniec, spalin jest tak dużo, że jeden z nich postanawia spać na dworze bojąc się zatrucia. Reszta ryzykuje. Przede mną kolejna nieprzespana noc. Jutro w/g tego co mówili inni powinniśmy wstać ok. 4-tej.
20.08. niedziela
Wstajemy o 6-tej. Mimo wczorajszego braku wiary, zaczynam się ubierać. Jeden z sześciu towarzyszy niedoli zdecydowanie szykuje się do zejścia w dół. Ma dosyć. O 7-ej ruszamy w górę. Mam kiepskie buty i marzną mi stopy. Próbuję je rozgrzewać. Myślę o nich intensywnie (to czasem pomaga) i ruszam coraz bardziej sztywnymi palcami. Ludzie z sąsiedniej jamy są już wysoko. Po 30-40 min. dochodzimy do skał. Ktoś zawrócił i schodzi z góry. Rezygnuje również NBA-ej. Doganiamy „sąsiadkę”. W końcu dochodzimy do słońca. Dłuższa chwila odpoczynku. Ból stóp oznajmia mi, że ciągle są moją własnością. Powoli zbliżamy się do kuluaru i kluczowych trudności. Charakterystyczne dla Khan Tengri jest to, że im wyżej, tym trudniej. Brak aklimatyzacji spowalnia tempo. W myślach dzielę sobie pozostałą drogę na etapy: I do kuluaru, II pierwsza ścianka, III śnieżny przesmyk, IV druga, wyjściowa ścianka , V trochę skałek, VI niewidoczne pola podszczytowe. Z opowiadań wiem, że V i VI to bite dwie godziny, a czasu coraz mniej. Schodzący zeszczytu pocieszają nas, że nie dwie, tylko cztery. Załamanie, ale idę dalej. Po wyjściu z kuluaru męczę się okropnie. Idę po 10 kroków. Zaczynam inaczej oddychać, nienaturalnie głęboko i po chwili czuję przypływ energii. A może to „podświadomie wyczuwana bliskość szczytu” ją wyzwala. Na piku (7010 m ) jesteśmy późno, po 17-tej. Wieje tak, że nie jestem w stanie fotografować. Zdaję się na łaskę chłopaków. Zaczynamy schodzić. Wysokość i zmęczenie rąbią mnie już nieżle. Staram się za wszelką cenę skoncentrować, nawet kosztem czasu. Przy zjeździe do kuluaru potykam się i po kilku metrach zawisam głową w dół na małpie. Chwila emocji. Janusz idzie szybciej, a Alek zostaje ze mną patrząc abym znowu czegoś nie wywinęła. Mówi do mnie wolno i wyraźnie, jak do dziecka, sądząc, że mogę nie łapać: Asiunia rozumiesz? Asiunia chcesz pić? Asiunia... A mi tylko strasznie nie chce się mówić. W odpowiedzi na zmianę kręcę albo kiwam głową. Pogoda cały czas trzyma. Zaczyna zmierzchać. Dochodzimy do końca lin. Góra wypuszcza nas ze swoich objęć.
 
  Stronę odwiedziło już 4537 odwiedzający (9364 wejścia) tutaj!  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja